Kilimandżaro – na dachu Afryki
Poniedziałek 16 czerwca 2025
„Pole, pole” – w dosłownym tłumaczeniu wolno, wolno. To najważniejsze przesłanie tanzańskich przewodników podczas wspinaczki na najwyższy szczyt Afryki – Kilimandżaro. Oprócz tego trzeba dużo pić, dużo jeść i jak najwięcej spać. Wszystko po to by uniknąć choroby wysokościowej.
Nasza przygoda rozpoczęła się 3 marca br. o 2 nad ranem. Wyruszyliśmy z Sulęcina z Michałem na lotnisko Berlin Brandenburg wcześniej w obawie przed korkami, które zwłaszcza w poniedziałki lubią robić się na granicy. Na szczęście przejechaliśmy gładko. Po 1,5 godziny jazdy samochód zostawiliśmy na parkingu oddalonym kilka kilometrów od lotniska, skąd zostaliśmy podwiezieni pod sam terminal. Mieliśmy jeszcze 3 godziny do odlotu. Czas szybko nam zleciał na wzajemnym sprawdzaniu, czy aby wszystko wzięliśmy. A lista „must-have” była spora. Podczas kontroli bezpieczeństwa zarówno Michała jak i mój bagaż podręczny trafiły do rewizji osobistej. U kolegi nic poważnego, natomiast u mnie obsługa z małej bocznej kieszeni plecaka wyciągnęła… scyzoryk. Spakowałem go tam podczas ostatniej wyprawy w góry i oczywiście o tym zapomniałem. Po jego wydobyciu praktycznie od razu pogodziłem się ze stratą, jednak ku memu wielkiemu zdziwieniu miły pan z obsługi stwierdził, że scyzoryk jest mały i z uśmiechem go oddał.
Pierwszy etap podróży samolotem do Paryża minął szybko w małym, zgrabnym Airbusie A220-300. Dolecieliśmy prawie punktualnie, co miało duże znaczenie, bo na przesiadkę do samolotu do Tanzanii mieliśmy niecałą godzinę. Niestety, nie spisała się obsługa naziemna lotniska, bo przez 20 minut czekaliśmy na podstawienie „rękawa” do wyjścia z samolotu. Kolejne 15 minut w kolejce do oprawy paszportowej i zrobiło się nerwowo. Do następnego terminala na Paryż Charles de Gaulle musieliśmy z Michałem biec jakieś 1,5 km. Zaliczyliśmy więc przymusowy trening :) Ostatecznie zdążyliśmy przez zamknięciem boardingu i mogliśmy zająć nasze miejsca w dużym, międzykontynentalnym Airbusie A350-900. Podróż z międzylądowaniem na Zanzibarze trwała długich 12 godzin. Na lotnisku Kilimandżaro byliśmy 15 minut po północy czasu wschodnioafrykańskiego, czyli o 22.15 naszego czasu. Formalności związane z wizą i odprawą zajęły nam blisko godzinę. Przed lotniskiem czekał na nas nasz przewodnik i właściciel firmy organizujących wyprawę Saby. Niezwłocznie wyruszyliśmy w ostatni etap podróży do miasta Moshi. Byliśmy na miejscu po 2 nad ranem – 24 godziny od wyjazdu z Sulęcina. Po 5 godzinach snu ok. 8 nad ranem obudziło nas tętniące życiem miasto. Na ulicach setki tuk-tuków jadących w różne strony, przekrzykujący się sprzedawcy, reklamy puszczane z głośników i wszechobecny dźwięk klaksonów. Tak głośnej ulicy jak afrykańska wcześniej nie spotkałem. Po dość obfitym hotelowym śniadaniu (groszek z marchewką w sosie, pieczone banany i przepyszne mango, które razem z awokado będą nam towarzyszyć przez cały pobyt w Tanzanii) spotkaliśmy się z dwoma pozostałymi członkami wyprawy – Tomaszem z Zielonej Góry i Piotrem z Warszawy i o godz. 10 z naszymi przewodnikami oraz porterami. Porter, to angielskie słowo, które oznacza „tragarz”. W przypadku wejścia na Kilimandżaro porterzy są obowiązkowi dla każdej wyprawy. Rząd tanzański zastrzegł, że na górę można wchodzić tylko z certyfikowaną lokalną firma, a ta musi wynająć ludzi to noszenia całego ekwipunku biwakowego. Biorąc pod uwagę biedę i ograniczone możliwości zarobkowania w Afryce, to doskonały sposób na stymulowanie zatrudnienia. Każdy z naszej czwórki uczestniczący w wyprawie miał przypisanych pod siebie 4 porterów. Dla nas byli to prawdziwi bohaterzy. Pokonywali tą samą trasę co my (oprócz samego ataku szczytowego z wysokości 4600 m na który wyruszyliśmy tylko z przewodnikami), taszcząc na głowach i plecach po 30-35 kg bagaży. Były to nasze torby, namioty, żywność na 6 dni wyprawy i własne rzeczy.
Po ok. godzinie jazdy autobusem dotarliśmy do wioski Machame położonej na wysokości 1800 m, skąd mieliśmy wyruszyć trasą „Machame road” na szczyt. Ta droga, inaczej nazywana „whiskey road” uznawana jest za najtrudniejszą technicznie, ale jednocześnie za najbardziej widokową.
Dzień 1
Po dokonaniu wszystkich formalności i przepakowaniu się ok. 13 ruszyliśmy na pierwszy etap wędrówki. Trasa wiodła przez dżunglę. Ścieżka wiła się wśród wysokich drzew, pokrytych lianami i inną zwisającą roślinnością. Słyszeliśmy śpiew ptaków, ale rzadko jakiegoś widzieliśmy. Dość wysoka temperatura, ale także duża wilgotność powodowały, że oblewaliśmy się potem. W plecakach zawsze nieśliśmy zapas wody na cały dzień. Podstawowa zasada, żeby zapobiec chorobie wysokościowej (pierwsze objawy wysokości możemy odczuwać już powyżej 2500 m n.p.m.) to picie przynajmniej 4 l płynów dziennie. Oprócz tego należy dużo jeść, jak najwięcej spać, unikać palenia i picia alkoholu. No i główna zasada naszych tanzańskich przewodników – pole, pole. Po naszemu – wolno, wolno. Na duże wysokości wchodzi się bardzo wolnym tempem, kroczek po kroczku. Nasz organizm ma powoli dostosowywać się do mniejszej dostępności tlenu w powietrzu i niższego ciśnienia.
Żeby łatwiej się nawadniać w plecaku miałem specjalny 3-litrowy bukłak z wodą, tzw. CamelBak, z którego za pomocą wężyka mogłem co chwilę pociągnąć łyk wody bez konieczności zatrzymywania się. W ten sposób cały czas się nawadnialiśmy i… regularnie musieliśmy opróżniać pęcherz. W połowie 11-kilometrowego odcinka złapała nas ulewa. W takich sytuacjach nieodzowna jest kurtka z dobrą membramą (w moim przypadku z goretexu). Dzięki niej po godzinie deszczu mokre były tylko spodenki (w głównym bagażu jeden z porterów niósł moje spodnie z membramą…).
Pomimo deszczu humory nam dopisywały i ok. godz. 18 dotarliśmy do pierwszego obozu Machame Camp. Nasze namioty stały już rozłożone. Po godzinie w specjalnym namiocie jadalnym kucharz zaserwował nam kolację. Każdy posiłek zaczynał się od zupy. Były to zawsze polewki ugotowane z proszku. Zwykle całkiem smaczne. Zapewne ich najważniejszym zadaniem było rozgrzać nasze żołądki. W przypadku właściwego dania nigdy nie mieliśmy powodu do narzekań. Kucharz wspinał się na wyżyny biwakowego gotowania. W pierwszym dniu na kolację dostaliśmy smażoną rybę z ziemniakami z wody i gotowanymi warzywami.
Naszą największą bolączką był brak internetu. Wszyscy mieliśmy tanzańskie e-simy, ale żadna nie odbierała sygnału. Bolało nas, że nie mogliśmy dać znać naszym bliskim, że wszystko w porządku. Sytuacja zmieniła się w kolejnych dniach, gdy weszliśmy wyżej. Wtedy czasami łapaliśmy sygnał co pozwalało wysyłać wiadomości, a nawet czasami pogadać.
Przed pójściem spać każdy z nas otrzymał miseczkę z ok. 2 l wody. Tak już było codziennie i to razem z chusteczkami nawilżonymi musiało nam starczyć do celów higienicznych przez kolejne 5 dni.
Dzień 2
Pobudka o godz. 7. Wszyscy i tak obudziliśmy się wcześniej, bo wysokość (2850 m n.p.m.) zaczęła się już lekko dawać we znaki. Wg smartwatcha (przydatne urządzenie na każdej wyprawie – pokazuje wysokość, tętno, jakość snu itp.) mi udało się urwać 6,5 godziny, Michałowi jedynie 3.
Po śniadaniu na które najczęściej dostawaliśmy zupę mleczną, tosty z różnymi dodatkami, mango i awokado ruszyliśmy w drogę. Szybko wysokie drzewa zastąpiły skarłowaciałe, iglaste. Coś na wzór naszej kosodrzewiny, która jednak w Polsce rośnie na znacznie mniejszej wysokości. Do następnego obozu mieliśmy do pokonania jedynie 5 km, ale także niemal 1000 m przewyższenia. W Polskich górach takie odcinki można robić bez problemu, jednak w naszym przypadku znaczenie miała wysokość. Obóz Shira Camp wznosił się na 3847 m n.p.m. By proces aklimatyzacji przyspieszyć po obiedzie i odpoczynku razem z przewodnikiem wyszliśmy na ponad godzinny „spacer” na wysokość ok. 4200 m.
Temperatura w nocy w Shira Camp spadła kilka stopni poniżej 0. W takich miejscach przydaje się ciepły śpiwór z termiką do przynajmniej -5 stopni.
Dzień 3
Pomimo ciepłych śpiworów noc mieliśmy słabą. Urwałem niecałe 3 godziny snu. To bardzo dziwne jak człowiek jest zmęczony, a pomimo to nie może spać. Po wyjściu z namiotów przywitał nas chłód i zmrożona ziemia. Szybko jednak wyszło słońce i zrobiło się trochę cieplej. Ogólnie przez cały czas wspinaczki, poza ulewą w pierwszym dniu, pogoda nam dopisywała.
Tego dnia mieliśmy dalej pogłębiać proces aklimatyzacji. Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Lava Towel zwaną też Lava Rock. Tę ogromną skałę mogliśmy ominąć, jednak nie o to chodziło. Wejście na wysokość 4600 m było dla nas kolejnym etapem aklimatyzacji. Po ok. 5 godzinach od wyjścia dotarliśmy do tego niezwykle widokowego obozu. Żaden z nas nie czuł się dobrze. Doskwierał ból głowy oraz lekkie zawroty. Na szczęście apetyt dopisywał. Po obiedzie zeszliśmy do Barranco Camp na wysokość 3976 m n.p.m. Podczas zejścia trafiliśmy na mały strumień, z którego kilka obozów czerpało wodę do picia. Bardzo przyjemnie było trochę się obmyć w rześkiej wodzie i napić wody prosto ze strumienia.
Ten dzień dał nam w kość. Byliśmy zmęczeni i osłabienie wysokością. Zaczęliśmy się zastanawiać czy nie przedłużyć wspinaczki o jeden dzień. Swoje wątpliwości przekazaliśmy naszemu przewodnikowi Saby. Ten najpierw zbadał nam pulsyksometrem saturację (na zawartość tlenu w krwi). Wszyscy mieliśmy w normie. Minimum na wysokości 4000 m wynosi 70 proc. (na poziomie do 1000 m n.p.m. minimum to 90 proc.). Mój wynik wskazał 89 proc. Saby rozwiał nasze wątpliwości. Potwierdził, że możemy się czuć osłabieni, ale przedłużanie aklimatyzacji tylko o jeden dzień może przynieść odwrotne skutki. Pocieszeni po toalecie i przepakowaniu ok. 21 poszliśmy spać.
CD. w kolejnym wydaniu Przekroju
Dzień 4
Noc przespaliśmy dużo lepiej niż poprzednią. Mój Garmin wskazał niecałe 5 godzin snu, jednak pozostałe godziny na pewno były sporym odpoczynkiem. Co jednak najważniejsze nie odczuwałem żadnego bólu głowy. Aklimatyzacja zaczęła postępować. Śniadanie zjedliśmy z dużym apetytem. Ok. 8 ruszyliśmy pod największą i najbardziej stromą jak dotąd ścianę. Z jednym z kolegów porównaliśmy ją do wejścia na Świnicę od strony Zawratu. Tu jednak nie było żadnych łańcuchów i klamr. Trzeba było trzymać się skał, bo od przepaści dzieliło nieraz pół kroku. W naturalnych miejscach uchwytu skały były na gładko wyślizgane przez setki tysięcy rąk, które je chwytały przez lata. Po kilku dniach typowego trekkingu byliśmy z tej trasy bardzo zadowoleni. Pogoda dopisywała, humory i nastawienie również. Czułem się pełny sił i szczęśliwy. Widoki były oszałamiające. Stałem nad chmurami na skale i chłonąłem piękno gór. Chciałem, żeby czas się zatrzymał. Przede mną daleko rozciągający się ląd zasnuty chmurami. Z drugiej strony monumentalny, dostojny Kilimandżaro, niemal samotnie górujący wśród afrykańskich równin. Natura niegdyś w gwałtowny sposób przez potoki lawy wyniosła w górę wulkan Kibo, który teraz jest celem wypraw ok. 50 tys. turystów rocznie.
Po pełnej wzruszenia przerwie ruszyliśmy dalej. Po ok. 4 godzinach i 420 m wzniosu dotarliśmy do obozu Karanga. Jak zwykle czekał już na nas rozłożony namiot „jadalny” i pyszny, pożywny obiad. Nasi kucharze kolejny raz nas zaskoczyli. W czwartym dniu wyprawy dostaliśmy kurczaka z frytkami i pyszną surówkę ze świeżych warzyw. Po obiedzie i odpoczynku wyruszyliśmy do obozu Barafu Camp. Stamtąd ok. północy tego samego dnia miał nastąpić atak szczytowy. Zanim jednak poszliśmy na odpoczynek do obozu zawitał gość specjalny. Po pokonaniu ok. 17 km i ponad 3000 m przewyższenia od Mweka Gate w 7 godzin, w naszym namiocie jadalnym pojawił się himalaista i organizator naszej wyprawy Szymon Jaskuła. Miał wspinać się z nami od początku, ale zatrzymała go piramida Carstensza. Najpierw na górę należącą do korony gór świata nie chciały go wpuścić lokalne plemiona z Papui Nowej Gwinei, później pogoda. Po dwóch tygodniach opóźnienia w końcu jednak zdobył szczyt i mógł do nas dołączyć. Okazało się, że w idealnym momencie.
Dzień 5
Najwyższa góra Afryki i najwyższy wygasły wulkan czarnego lądu
Wbrew obawom, przed atakiem szczytowym zasnąłem dość szybko i mocno. Barafu Camp znajduje się na wysokości 4673 m n.p.m. i temperatura tego dnia spadła do ok. 10 stopni poniżej zera. Obudziłem się po ok. 2 godzinach snu, jeszcze przed północą. Okazało się, że jeden z naszych kolegów jest w bardzo złym stanie zdrowotnym. Dostał gwałtownego ataku choroby wysokościowej. Pomimo doświadczenia naszych tanzańskich przewodników, najwięcej zimnej krwi zachował Szymon. Po zbadaniu pulsoksymetrem okazało się, że koledze bardzo spadła saturacja. Był to już moment krytyczny. Saby dostarczył butlę z tlenem będącą na wyposażeniu obozu. Koledze polepszyło się na tyle, że chciał wychodzić z nami na szczyt. Niestety, w jego stanie nie było to tego dnia możliwe. Zdrowie i życie było w tym momencie ważniejsze. Gdy wychodziliśmy z obozu stan kolegi był stabilny. Szymon został w obozie, by wszystkiego dopilnować. Gdy zabrakło tlenu, stan kolegi znacznie się pogorszył. Udało się zorganizować kolejną butlę. Szymon podjął jednak jedyną słuszną w tym momencie decyzję i wezwał helikopter. Chory musiał szybko znaleźć się na niższej wysokości i otrzymać pomoc lekarzy. To prawdopodobnie uratowało chłopakowi życie.
Ta sytuacja pokazuje, jak niebezpieczna jest wysokość powyżej 4000 m. Choroba wysokościowa może dopaść każdego, bez względu na płeć, wiek, czy stopień wytrenowania. Przy takich wysokościach trzeba obserwować swój organizm i reagować w odpowiednim momencie. Ta przygoda skończyła się dobrze, ale mogło być zupełnie inaczej.
W dość smutnych nastrojach ok. 1.20 nad ranem 9 marca opuszczaliśmy obóz. Chcieliśmy atakować górę we czwórkę. Niestety, wyszło inaczej. Wiedzieliśmy jednak, że nasz kolega został pod dobrą opieką. Saby kazał nam wyczyścić głowę i skupić się na podejściu. Fizycznie czułem się bardzo dobrze. Głowa nie bolała. Miałem na sobie od pasa w dół bieliznę termoaktywną z wełny merynosa, spodnie trekkingowe, grube skarpety z merino i wysokie buty wspinaczkowe. Na „górze” koszulkę, bluzkę termo, bluzkę, lekki polar i kurtkę z goretexem. Na dłoniach 2 pary rękawic, na głowie ciepłą czapkę i dodatkowo buff. Strój dobrałem odpowiednio, bo przez cały czas czułem odpowiedni komfort. Gdy zerkaliśmy w górę widzieliśmy łańcuchy świateł z latarek wspinaczy, którzy wyruszyli przed nami, nawet o 23 dnia poprzedniego. Mozolnie my również zaczęliśmy wspinaczkę. Saby na przodzie w jeszcze bardziej dosadny sposób niż wcześniej trzymał się zasady „pole, pole”. Kilka godzin wcześniej Szymon doradzał nam, żebyśmy nawet pomimo braku chęci, często popijali wodę i co pół godziny „gryznęli” jakiegoś batona lub żel energetyczny. Gdy wcześniej apetyt dopisywał mi znakomicie, tak na wysokości powyżej 5000 m straciłem go zupełnie. Zaczęła też boleć głowa. Wysokość zaczęła dawać się we znaki. Woda, pomimo, że wlana była bardzo ciepła do camel baga szybko zamarzła w rurce i mogłem popijać jedynie herbatę z termosa. Krok za krokiem, godzina za godziną szliśmy pod górę. Ściana wydawała się nie mieć końca. Za każdym razem gdy popatrzyliśmy do góry, widzieliśmy czołówki innych wspinaczy znacznie wyżej. Po kilku godzinach zaczęły się pojawiać osoby, które schodziły w dół. Byli to wspinacze, którzy z różnych powodów musieli zrezygnować z dalszego podejścia. Czuliśmy się kiepsko, ale parliśmy do przodu. Przełom nastąpił, gdy zaczęło wschodzić słońce. Stanęliśmy akurat na przerwie na półce skalnej, z której udało się zrobić piękne zdjęcia wschodu słońca, w którego tle widać szczyt Mawenzi (5150 m n.p.m.) – drugą górę pod względem wysokości w masywie Kilimandżaro. Słońce napełniło nas energią i wiarą w sukces. Na wysokości ok. 5500 m złapał mnie kolejny kryzys. Miałem wrażenie, że płuca nie są w stanie dostarczyć moim mięśniom wystarczającej ilości tlenu. Co kilka minut musiałem się zatrzymać i głęboko oddychać, łapiąc powietrze jak ryba wyciągnięta z wody. Z mozołem dotarliśmy do Stella Point na wysokości 5756 m n.p.m. Pierwszy mały sukces. W tym miejscu znajduje się tablica poświęcona Aleksandrowi Dobie, wielkiemu polskiemu podróżnikowi, który jako pierwszy przepłynął samotnie ocean Atlantycki na kajaku. Doba zmarł podczas wspinaczki na Kilimandżaro.
Ze Stella Point zostało już tylko 40 min wspinaczki na Uhuru Peak. Nie wiem dlaczego, prawdopodobnie pod wpływem adrenaliny ostro ruszyłem pod górę, nie oglądając się za siebie. Za mną jak cień podążał jeden z naszych przewodników – Izmael. Ostatnie podejście było łagodniejsze. W połowie drogi weszliśmy w śnieg, który był jednak sypki, więc buty wspinaczkowe doskonale sobie z nim radziły. Okazało się, że niepotrzebnie dźwigałem w plecaku ważące ok. kilograma raczki. To nie miało jednak dla mnie większego znaczenia. Widząc szczyt leciałem jak na skrzydłach. Ok. 8.20, po 7 godzinach od wyruszenia z obozu, Kilimandżaro było pod moimi stopami, a Afryka pode mną. Do teraz myśląc o tym jestem wzruszony, a wtedy łzy ciekły same – kompletnie nie miałem na to wpływu. Po ochłonięciu i wzajemnych gratulacjach z Izmaelem i przypadkowymi wspinaczami ruszyliśmy do robienia zdjęć. Musieliśmy się stale ruszać, bo temperatura była zdecydowanie poniżej -20 stopni. Reszta ekipy dotarła po ok. 15 minutach. Szczęśliwi, rzuciliśmy się sobie w ramiona. Po serii kolejnych zdjęć grupowych i indywidualnych Saby wręczył mi szampana. Wstrząsnąłem mocno, korek strzelił i już na górze zaczęliśmy świętować nasz sukces. Po blisko godzinie na szczycie ruszyliśmy w dół. Zejście do obozu zajęło mi niecałe 2,5 godziny. Po drodze musiałem wziąć tabletkę przeciwbólową, bo głowa zaczęła mocno doskwierać. Po dojściu do Barafu Camp byłem już naprawdę zmęczony. Ktoś zorganizował ciepłą wodę. Umyłem się i położyłem na 1,5 godziny cennego snu. Po obiedzie spakowaliśmy nasze rzeczy i ok. 15 ruszyliśmy do obozu na wysokości 3950 m. Droga zajęła nam ok 2 h. Dostaliśmy kolację i mogliśmy się położyć. Mój organizm był w pełni zaaklimatyzowany do tej wysokości i spałem ponad 9 godzin. To był mój rekord. Obudziłem się wypoczęty i pełen energii. Po śniadaniu ruszyliśmy do bramy Mweka. Ostatnie 13 km i 2200 m w dół poszły gładko. Pod koniec wędrówki spotkaliśmy przy szklaku najpierw małpy Błękitne, później większe od nich Gerezy. To dopełniło naszego radosnego nastroju. Przy bramie ostatnie pamiątkowe zdjęcia i gratulacje. Nasza przygoda dobiegła końca.
Adam Piotrowski




















